Philip K. Dick - Czysta Gra
(Fair Game)
Douglas zaciskał i rozwierał dłonie. Usta wykrzywiał mu mimowolny grymas.
- Mówię prawdę, Bill. Widziałem je na własne oczy. Było jak
najprawdziwsze. Inaczej przecież nie gadałbym bzdur, dobrze wiesz. Nie
wierzysz mi?
- Czy ktokolwiek jeszcze je dojrzał? - zapytał profesor William Henderson, z
namysłem gryząc koniec ołówka. Odsunął na bok przygotowany do kolacji
talerz i położył przed sobą notatnik. - Czy Laura je widziała?
- Nie. Stała odwrócona plecami.
- Kiedy to się stało?
- Pół godziny temu. Właśnie wróciłem do domu. Było około wpół do siódmej.
Zdjąłem buty, usiadłem w fotelu. - Douglas drżącą ręką otarł czoło.
- Twierdzisz, że stanowiło niezależny element? Poza nim nie było nic więcej?
Tylko samo... oko?
- Tylko oko. Jedno wpatrzone we mnie ogromne oko. Rejestrujące każdy szczegół.
Jak gdyby...
- Jak gdyby co?
- Jak gdyby spoglądało w mikroskop.
Cisza.
Głos zabrała siedząca po drugiej stronie stołu rudowłosa żona Hendersona.
- Zawsze byłeś empirystą, Doug. Nie dawałeś się złapać na żadne
bzdury. Ale to... Szkoda, że nikt więcej tego nie widział.
- Oczywiście, że nikt więcej tego nie widział!
- Co masz na myśli?
- To monstrum patrzyło na mnie. To ja zostałem poddany oględzinom. -
Douglas histerycznie podniósł głos. - Myślicie, że jak się czuję - oglądany
przez oko wielkie jak fortepian! Boże, gdybym nie był taki opanowany, to
chyba bym się załamał!
Henderson i jego żona wymienili spojrzenia. Przystojny, ciemnowłosy Bill, o
dziesięć lat młodszy od Douglasa. Żywiołowa Jean Henderson, wykładowca
psychologii dziecięcej, o falującym pod nylonową bluzką bujnym biuście.
- Co o tym sądzisz? - zapytał ją Bill. - To bliżej twojej działki.
- Właśnie że twojej - rzucił Douglas. - Nie próbuj spychać tego do rangi
patologicznych omamów. Przyszedłem do ciebie, ponieważ jesteś głową
wydziału biologii.
- Myślisz, że to było zwierzę? Coś w rodzaju gigantycznego leniwca?
- To musiało być zwierzę.
- A może to po prostu kawał - podsunęła Jean. - Albo plansza reklamowa
jakiegoś okulisty. Ktoś mógł przenosić ją pod oknem.
Douglas opanował się wysiłkiem woli.
- Ono żyło. Patrzyło na mnie. Obejrzało mnie od stóp do głów, po czym
znikło. Tak jakby odsunęło się od soczewek mikroskopu. - Zadrżał.
- Przecież mówię wam, byłem obserwowany!
- Tylko ty?
- Ja. Nikt inny.
- Jesteś święcie przekonany, że spoglądało na ciebie z góry - powiedziała
Jean.
- Tak, z góry. Prosto na mnie. Zgadza się. - Przez twarz Douglasa przemknął
dziwny wyraz. - Dobrze to ujęłaś, Jean. Pochodziło stamtąd. - Machnął
do góry ręką.
- Może to Bóg - rzucił w zamyśleniu Bill Douglas nie odpowiedział. Jego
twarz przybrała barwę popiołu. Zaszczękał zębami.
- Bzdura - zaoponowała Jean. - Bóg jest psychologicznym symbolem
transcendentalnym wyrażającym nieświadome moce.
- Czy spoglądało na ciebie oskarżycielsko? - dopytywał się Bill. - Tak
jakbyś zrobił coś złego?
- Nie. Raczej z ciekawością. Wyraźną ciekawością. - Douglas wstał. - Na
mnie już czas. Laura uważa, że dostałem jakiegoś ataku. Nic jej nie
powiedziałem, rzecz jasna. Brakuje jej dyscypliny naukowej. Nie poradziłaby
sobie z podobnym zagadnieniem.
- I nam przysparza ono pewnych trudności - dorzucił Bill.
Douglas nerwowo ruszył w kierunku drzwi.
- Nie przychodzi ci do głowy żadne wytłumaczenie? Na przykład stworzenie
dawno uznane za wymarłe, do tej pory szwendające się po okolicy?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Gdybym o czymś usłyszał...
- Powiedziałeś, że spoglądało w dół - przerwała Jean - a nie pochylało
się, by rzucić na ciebie okiem. Zatem żadne zwierzę bądź inne ziemskie
stworzenie nie wchodzi w rachubę. - Zastanowiła się głęboko. - Może
jesteśmy obserwowani.
- Wy nie - wtrącił żałośnie Douglas. - Tylko ja.
- Przez przedstawicieli innego gatunku - dorzucił Bill. - Sądzisz, że...
- Może to oko z Marsa.
Douglas ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Noc była czarna.
Lekki wiatr poruszył drzewami i pomknął dalej ulicą. Na tle wzgórz rysował
się niewyraźny, kwadratowy zarys jego samochodu.
- Jeżeli przyjdzie wam coś do głowy, dajcie mi znać.
- Przed pójściem spać zażyj kilka pastylek nasennych - poradziła mu Jean.
- I weź się w garść.
Douglas wyszedł na ganek.
- Dobry pomysł. Dzięki. - Potrząsnął głową. - Może jednak zwariowałem.
Chryste. Cóż, do zobaczenia.
Zszedł po schodach, kurczowo ściskając poręcz.
- Dobranoc! - zawołał Bill. Zamknięto drzwi i lampa oświetlająca ganek
zgasła.
Douglas czujnie ruszył w stronę samochodu. Wyciągnął rękę, po omacku
szukając klamki. Jeden krok. Dwa kroki. Cóż za nonsens. Dorosły mężczyzna,
właściwie w sile wieku, u schyłku drugiego tysiąclecia.
Trzy kroki.
Otworzył drzwi i wślizgnął się do środka, blokując zamek. Odmówił
cichą modlitwę dziękczynną, po czym uruchomił silnik i włączył światła.
Co za głupota. Gigantyczne oko. Zwyczajny kawał, ot co. Starannie rozważył
wszystko w myślach. Studenci? Żartownisie? Komuniści? Spisek, mający na
celu wytrącenie go z równowagi? Był ważną osobistością. Kto wie, może
nawet najznamienitszym fizykiem jądrowym w kraju. A ten nowy projekt...
Powoli wjechał na pogrążoną w ciszy jezdnię. Kiedy samochód nabierał prędkości,
bacznie lustrował każdy krzak i drzewo. Spisek komunistyczny. Część
studentów należała do lewicowego ugrupowania. Coś w rodzaju
marksistowskiego zgromadzenia badawczego. Może to ich sprawka...
Coś zalśniło w świetle reflektorów. Blask dochodził z pobocza jezdni.
Zbity z tropu Douglas popatrzył w tamtym kierunku. Wśród chwastów, u stóp
drzew spoczywał podłużny, prostokątny przedmiot. Migotał i lśnił.
Douglas zmniejszył prędkość, ile tylko mógł.
Na skraju drogi leżała sztabka złota.
Coś niesamowitego. Profesor Douglas powoli opuścił szybę i wyjrzał. Czy
to rzeczywiście złoto? Zaśmiał się nerwowo. Na pewno nie.
Naturalnie często widywał złoto. To wyglądało jak złoto. Lecz może było
zwykłą, pozłacaną sztabą ołowiu.
Ale... dlaczego?
Żart. Psota studentów college'u. Musieli zobaczyć, jak jego samochód
zmierza w kierunku domu Hendersonów, i wiedzieli, że wkrótce będzie wracał
tą samą drogą.
Albo... albo naprawdę to złoto. Być może przejeżdżał tędy strzeżony
samochód. Zbyt gwałtownie wszedł w zakręt, w wyniku czego sztaba ześlizgnęła
się i upadła w zarośla. W takim razie na pogrążonym w ciemności poboczu
szosy spoczywała wcale pokaźna fortunka.
Jednakże posiadanie złota było nielegalne. Musiałby zwrócić je rządowi.
Ale czy nie mógłby odpiłować sobie choćby kawałeczka? Poza tym, gdyby je
oddał, bez wątpienia otrzymałby jakąś nagrodę. Może kilka tysięcy
dolarów.
Przez głowę przemknął mu szalony plan. Zabrać sztabę, ukryć ją,
polecieć do Meksyku, poza granicę państwa. Eric Barnes był właścicielem
Klubu Kobziarza. Bez trudu dostałby się do Meksyku i sprzedał złoto.
Przeszedłby na emeryturę i w spokoju spędził resztę życia. Profesor
Douglas prychnął ze złością. Jego obowiązkiem było oddać sztabę.
Zadzwonić do mennicy w Denver i powiadomić ich o znalezisku. Albo zgłosić
je na policję. Wrzucił wsteczny bieg i cofnął samochód, aż wreszcie zrównał
się ze sztabą. Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Miał zadanie do
spełnienia. Jako lojalny obywatel, a - Bóg mu świadkiem -pięćdziesiąt
testów wykazało, że był lojalny, musiał je wykonać. Zajrzał z powrotem
do samochodu i pogrzebał w skrytce w poszukiwaniu latarki.
Skoro ktoś zgubił sztabę złota, od niego zależało, czy...
Sztabę złota. Istne nieprawdopodobieństwo. Przejął go dreszcz, ogarniając
mu serce lodowatym chłodem. W jego umyśle zadźwięczał wyraźny,
racjonalny głos: Kto przepuściłby taką okazję?
Coś tutaj było nie tak.
Owładnął nim lęk. Stał jak wrośnięty w ziemię, trzęsąc się ze
strachu. Mroczna, wyludniona ulica. Pogrążone w ciszy góry. Był sam. Jak
na dłoni. Gdyby chcieli go dostać...
Oni?
Kto?
Rozejrzał się dokoła. Najpewniej chowają się za drzewami. Czekają na
niego. Czekają, aż przekroczy ulicę, zejdzie na pobocze i wkroczy do lasu.
Pochyli się, chcąc podnieść sztabę. Jeden pospieszny cios od tyłu dokończy
sprawę.
Douglas wsiadł do samochodu i zapuścił silnik. Zwiększył obroty i zwolnił
hamulec. Samochód skoczył do przodu i nabrał szybkości. Z roztrzęsionymi
rękami Douglas pochylił się nad kierownicą. Musi uciec. Uciec - nim go
dopadną, kimkolwiek byli.
Gdy dojeżdżał do autostrady, jeszcze raz wyjrzał przez otwarte okno i
popatrzył za siebie. Sztaba wciąż tam tkwiła, spomiędzy zarośli na
zaciemnionym skraju pobocza nadal docierał jej niezmienny blask.
Jednakże cechowała ją osobliwa mglistość, jak gdyby została otoczona
warstwą rozedrganego powietrza. Naraz sztaba zbladła i znikła. Jej blask
rozpłynął się w ciemności. Podniósłszy głowę, Douglas ze zgrozą
chwycił powietrze w płuca. Widoczne na nieboskłonie gwiazdy zniknęły
przysłonięte ogromnym kształtem, którego rozmiary zaparły mu dech w
piersi. Kształt poruszył się, pozbawiony rdzenia zwiastun czyjejś obecności
tuż nad jego głową.
Była to twarz. Gigantyczna twarz, ze spojrzeniem utkwionym w dół. Niczym
ogromny księżyc, przysłaniający sobą wszystko inne. Skierowana ku niemu -
ku miejscu, które dopiero opuścił - twarz zamarła na chwilę, po czym rozpłynęła
się w mroku w ślad za sztabą złota.
Gwiazdy wróciły na swoje miejsce. Ponownie został sam.
Douglas wcisnął się w fotel. Samochód z obłąkańczą prędkością mknął
po autostradzie. Dłonie ześlizgnęły mu się z kierownicy i bezsilnie opadły
na dół. Opamiętał się w samą porę i chwycił za kierownicę. Ostatnie wątpliwości
rozwiały się bezpowrotnie. Ktoś zastawiał na niego sidła. Lecz nie byli
to komuniści, studenci czy zwykli kawalarze.
Ani bestia stanowiąca relikt zamierzchłej przeszłości. Cokolwiek...
ktokolwiek to był, nie pochodził z Ziemi, ale z innego świata. Przybył
tutaj, aby go schwytać.
Właśnie jego.
Tylko... dlaczego?
- Mów dalej - powiedział, kiedy Douglas umilkł.
- To cała historia. - Douglas popatrzył na Billa Hendersona. – Nie próbuj
mi wmawiać, że zwariowałem. Naprawdę ją widziałem. Spoglądała prosto
na mnie. Tym razem cała twarz, nie tylko jedno oko.
- Sądzisz, że to twarz, do której należało tamto oko? - zapytała Jean
Henderson.
- Jestem o tym przekonany. Twarz miała ten sam badawczy wyraz co oko.
- Musimy zawiadomić policję - powiedziała cicho Laura Douglas. - To nie może
dalej trwać. Jeżeli ktoś zawziął się, aby go schwytać...
- Policja nic tu nie wskóra. - Bill Henderson spacerował tam i z powrotem.
Było późno, minęła północ. W domu Douglasów paliły się wszystkie światła.
W rogu, bacznie nadstawiając uszu, siedział stary Milton Erick, głowa
wydziału matematycznego, z pozbawioną wyrazu pomarszczoną twarzą.
- Możemy założyć - wtrącił spokojnie profesor Erick, wyciągając z pożółkłych
zębów swoją fajkę - że stanowią rasę pozaziemską. Ich rozmiary i położenie
dowodzą, że nie są w żadnym stopniu związani z Ziemią.
- Ależ oni nie mogą tak po prostu stać sobie na niebie! - wybuchnęła Jean.
- Przecież nic tam nie ma!
- W grę wchodzi prawdopodobieństwo istnienia skupisk materii niepołączonej
bądź niezwiązanej z naszą. Nieskończonej lub wielokrotnej koegzystencji
układów, leżących na płaszczyźnie współczynników całkowicie niewytłumaczalnych
w naszych warunkach. Dzięki jakiemuś pojedynczemu zestawieniu stycznych,
mamy obecnie do czynienia z jedną z owych pozostałych konfiguracji.
- On ma na myśli - pospieszył z wyjaśnieniem Bill Henderson – że ci, którym
zależy na schwytaniu Douga, nie należą do naszego wszechświata. Pochodzą
z zupełnie innego wymiaru.
- Twarz zafalowała - wymamrotał Douglas. - Twarz i złoto zafalowały i znikły.
- Wycofały się - uściślił Erick. - Powróciły do swojego układu.
Dysponują przejściem, czymś w rodzaju szczeliny, która umożliwia im
dowolne przechodzenie na naszą stronę oraz powrót.
- Szkoda - wtrąciła Jean - że są tak cholernie ogromni. Gdyby byli
mniejsi...
- Rozmiar gra na ich korzyść - przyznał Erick. - To rzeczywiście
niefortunna okoliczność.
- Dajcie spokój tym uczonym wywodom! - krzyknęła Laura. - Siedzimy tu, wymyślając
teorie, a tymczasem oni na niego polują!
- To wyjaśniałoby kwestię bóstw - powiedział nagle Bill.
- Bóstw?
Bill kiwnął głową.
- Nie rozumiecie? W przeszłości te istoty zaglądały w głąb naszego
wszechświata. Może nawet składały nam wizytę. Prymitywne ludy zauważały
ich obecność, lecz nie potrafiły jej wyjaśnić, toteż stworzyły związane
z nimi religie. Oddawały im cześć.
- Góra Olimp - rzekła Jean. - Ależ tak. Mojżesz spotkał Boga na szczycie
góry Synaj. My znajdujemy się wysoko w Górach Skalistych.
Kto wie, może kontakt następuje jedynie w wyżej położonych regionach.
Na przykład w takich górach jak nasze.
- Mnisi tybetańscy zamieszkują najwyższe tereny na świecie - dorzucił
Bill. - Jego najwyższą i najstarszą część. Wszystkie wielkie religie
objawiły się w górach. Zostały sprowadzone przez ludzi, którzy widzieli
Boga i znieśli na dół Słowo.
- Nie rozumiem jedynie - wtrąciła Laura - dlaczego zależy im właśnie na
nim. - Bezradnie rozłożyła ręce. - Dlaczego nie zainteresują się kimś
innym? Dlaczego musieli wybrać właśnie jego?
Rysy Billa stwardniały.
- To chyba dosyć jasne.
- Wytłumacz to więc - mruknął Erick.
- Kim jest Doug? To najwybitniejszy fizyk jądrowy na świecie. Bierze udział
w ściśle tajnych, zaawansowanych badaniach nad rozszczepieniem atomu. Rząd
podpisuje się pod wszelką działalnością Bryant College jedynie z uwagi na
udział Douglasa.
-No i?
- Zależy im na nim ze względu na jego umiejętności. On się zna na rzeczy.
Dzięki swoim rozmiarom mogą poddać nas tak gruntownym oględzinom, jakim my
poddajemy w swoich laboratoriach kulturę, dajmy na to, Sarcina pulmonum.
Nie znaczy to jednak, że znajdują się w stadium cywilizacyjnym bardziej
zaawansowanym niż my.
- No jasne! - wykrzyknął Pete Berg. - Chcą Douga ze względu na jego wiedzę.
Chcą go porwać i wykorzystać na użytek własnej cywilizacji.
- Pasożyty! - rzuciła Jean. - Pewnie zawsze rozwijali się naszym kosztem.
Nie rozumiecie? W przeszłości ludzie ginęli, wysysani przez te kreatury. -
Zadrżała. - Pewnie traktują nas jako coś w rodzaju poligonu, gdzie dla ich
korzyści z trudem zdobywa się doświadczenia i wiedzę.
Douglas bezskutecznie usiłował odpowiedzieć. Siedział sztywno na krześle,
z przechyloną na bok głową. Na zewnątrz, w otaczającej dom ciemności, coś
wołało jego imię. Wstał i skierował się ku drzwiom. Wszyscy zwrócili na
niego zdumione spojrzenia.
- Co się stało? - zapytał Bill. - O co chodzi, Doug?
Laura chwyciła go za rękę.
- Czy coś się stało? Źle się czujesz? Powiedz coś! Doug!
Profesor Douglas wyszarpnął rękę i otworzył frontowe drzwi. Wyszedł na
ganek. Z góry wyjrzał ku niemu blady księżyc. Wszystko opromieniała łagodna
poświata.
- Profesorze Douglas! -Ponownie dał się słyszeć świeży, dziewczęcy głos.
U stóp wiodących na ganek schodów, oświetlona blaskiem księżyca stała
dziewczyna. Jasnowłosa, mniej więcej dwudziestoletnia. Miała na sobie spódnicę
w kratkę, jasny sweterek z angory i jedwabną apaszkę. Z lękiem kiwała nań
ręką, z błagalnym wyrazem na drobnej twarzy.
- Profesorze, czy ma pan chwilkę czasu? Coś złego stało się z... – Jej
głos przycichł, kiedy nerwowo odstąpiła od domu, wtapiając się w mrok.
- Co się stało? - krzyknął.
Cichnący głos dziewczyny wskazywał, że oddalała się od domu.
Douglas wahał się przez chwilę, po czym niecierpliwie ruszył w jej ślady.
Szła przed nim, załamując ręce i rozpaczliwie krzywiąc pełne wargi.
Sweter na jej piersiach falował, unoszony spazmatycznym oddechem.
- O co chodzi? - zawołał Douglas. - Co się stało? - Ze złością spieszył
za nią. - Na miłość boską, proszę stanąć!
Dziewczyna ustawicznie oddalała się od niego, odciągając go coraz bardziej
od domu w kierunku rozległej, zielonej płachty trawnika, wyznaczającej początek
miasteczka uniwersyteckiego. Douglas poczuł przypływ niepohamowanej
irytacji. A niechże ją licho! Dlaczego nie mogła na niego poczekać?
- Proszę się zatrzymać! - krzyknął, biegnąc za nią. Zdyszany ze zmęczenia
wszedł na trawnik. - Kim pani jest? Co pani do cholery...
Błysk. Promień oślepiającego światła przemknął obok niego, wypalając
w odległości kilku stóp dziurę w trawniku.
Douglas stanął jak wryty. Drugie uderzenie nastąpiło tuż na wprost niego.
Fala gorąca odrzuciła go w tył. Potknął się i prawie upadł.
Dziewczyna znieruchomiała raptownie, z twarzą pozbawioną wyrazu. Stała w
miejscu na podobieństwo figury woskowej.
Jednakże nie miał czasu zaprzątać sobie tym głowy. Odwrócił się i popędził
z powrotem w kierunku domu. Walnęło tuż przed nim. Skręcił w prawo i
rzucił się w rosnące u stóp muru zarośla. Zziajany przywarł ze
wszystkich sił do betonowej ściany domu. Rozgwieżdżone niebo nad nim
zamigotało. Następnie zapadła cisza.
Został sam. Uderzenia ustały. I...
Dziewczyna również zniknęła.
Przynęta. Sprytna imitacja, mająca na celu wyprowadzić go z dala od domu,
na otwartą przestrzeń, gdzie stanowił łatwy cel.
Chwiejnie wstał i okrążył dom. Bill Henderson, Laura i Berg znajdowali się
na ganku, rozprawiając nerwowo i rozglądając się wokół. Na podjeździe
stał jego samochód. Gdyby zdołał do niego dotrzeć...
Popatrzył na niebo. Dostrzegł jedynie gwiazdy. Po tamtych nie zostało ani
śladu. Gdyby zdołał dotrzeć do samochodu i odjechać autostradą z dala od
gór, w kierunku Denver, na niżej położone tereny, może przestałoby mu
zagrażać niebezpieczeństwo.
Chwycił głęboki oddech. Od samochodu dzieliło go zaledwie dziesięć jardów.
Trzydzieści stóp. Jak tylko się przy nim znajdzie...
Rzucił się przed siebie. Biegiem przebył ścieżkę i ruszył wzdłuż
podjazdu. Szarpnięciem otworzył drzwiczki i wskoczył do środka. Szybko
zwolnił hamulec. Samochód potoczył się po podjeździe. Silnik się
zakrztusił. Douglas desperacko dodał gazu. Wóz skoczył do przodu. Stojąca
na ganku Laura krzyknęła i zaczęła zbiegać po schodach. Jej krzyki i
zdumione wołanie Billa zginęły w ryku silnika.
Chwilę potem wjechał na autostradę i długą, krętą drogą pomknął w
kierunku Denver.
Zatelefonuje do Laury z Denver. Będzie mogła do niego
dołączyć. Pojechaliby pociągiem na wschód. Do diabła z Bryant College.
Nad jego życiem zawisło śmiertelne niebezpieczeństwo. Jechał nocą bez
wytchnienia, nie zatrzymując się ani na chwilę. Słońce wstało i powoli wędrowało
po niebie. Na ulicy pojawiło się więcej samochodów. Wyminął kilka z
wolna podążających przed siebie ciężarówek. Odczuł nieznaczną poprawę
samopoczucia. Góry zostały daleko w tyle. Dzieląca go od nich odległość
zwiększała się coraz bardziej...
W miarę upływu czasu czuł, jak wraca mu nadzieja. W całym kraju rozsianych
było setki uniwersytetów i pracowni. Bez trudu podejmie swoją pracę w
jakimkolwiek innym miejscu. Jak tylko wydostanie się poza obręb gór, nigdy
go nie dostaną.
Zwolnił. Wskaźnik poziomu paliwa opadł prawie do zera.
Po prawej stronie dostrzegł stację benzynową i niedużą przydrożną
kawiarenkę. Widok tej ostatniej przypomniał mu, że nie jadł śniadania. Żołądek
zaczynał dopominać się o swoje prawa. Przed kawiarenką zaparkowanych było
kilka pojazdów. Przy kontuarze siedziało kilkoro ludzi.
Zboczył z autostrady i zajechał na stację.
- Do pełna! - krzyknął do pracownika. Wysiadł na pokrytą rozgrzanym żwirem
ziemię, wrzuciwszy uprzednio wolny bieg. Na myśl o gorących naleśnikach,
szynce i parującej kawie do ust napłynęła mu ślina.
- Czy mogę go tu zostawić?
- Samochód? - Ubrany na biało pracownik odkręcił pokrywę baku i przystąpił
do tankowania. - O co panu chodzi?
- Niech pan go zatankuje i odstawi na bok. Za kilka minut wrócę. Chciałbym
zjeść śniadanie.
- Śniadanie?
Douglas poczuł przypływ irytacji. O co temu człowiekowi chodziło? Wskazał
ręką kawiarenkę. Kierowca ciężarówki otworzył wahadłowe drzwi i stał
na schodkach, w zamyśleniu dłubiąc w zębach. Wewnątrz lokalu kelnerka krzątała
się tam i z powrotem. Już czuł zapach kawy i smażonego boczku. Doleciał
go cichy, metaliczny dźwięk szafy grającej. Ciepły, swojski odgłos.
- Kawiarenka.
Pracownik powoli odłożył wąż i z dziwnym wyrazem twarzy zwrócił się do
Douglasa.
- Jaka kawiarenka? - zapytał.
Kawiarnia zafalowała i zniknęła. Douglas zdławił okrzyk zgrozy.
W miejscu lokalu znajdowała się obecnie pusta przestrzeń.
Brunatna trawa o zielonkawym odcieniu. Kilka zardzewiałych puszek. Butelki.
Gruz. Pochylony płot. I zarys gór w oddali.
Douglas opanował się z wysiłkiem.
- Jestem odrobinę zmęczony - wymamrotał. Chwiejnym krokiem podążył w
stronę samochodu. - Ile płacę?
- Dopiero zacząłem napełniać...
- Proszę. - Douglas cisnął mu banknot. - Niech pan zejdzie z drogi.
- Uruchomił silnik i wyjechał na szosę, odprowadzany zdziwionym spojrzeniem
pracownika stacji.
Niewiele brakowało. Naprawdę niewiele. Przyszykowali zasadzkę. A on omal w
nią nie wpadł. Jednak największą trwogą nie napełniała go myśl o
bliskości niebezpieczeństwa. Wydostał się poza obręb gór, a oni wciąż
wyprzedzali każde jego posunięcie. Jego ucieczka nie zdała się na nic. Nie
był ani o włos bezpieczniejszy niż zeszłej nocy. Ich macki sięgały wszędzie.
Samochód pędził autostradą. Zbliżał się do Denver - ale cóż z tego?
Nie sprawi to najmniejszej różnicy. Mógłby wykopać sobie norę w Dolinie
Śmierci, co i tak niewiele by dało. Ścigali go i nie mieli zamiaru dać za
wygraną. To było jasne jak słońce. Desperacko szukał jakiejś możliwości.
Musiał coś wymyślić, znaleźć drogę ucieczki.
Kultura pasożytnicza. Gatunek, który żerował na ludziach, wykorzystywał
ludzką wiedzę i dokonania. Czyż nie tak brzmiały słowa Billa? Zależało
im na jego wiadomościach, wyjątkowych zdolnościach oraz znajomości fizyki
jądrowej. Wybrano go, wyłoniono spośród reszty z uwagi na jego nieprzeciętny
talent i przygotowanie. Nie ustaną w pogoni za nim, dopóki nie dopną celu.
A co potem?
Owładnął nim strach. Sztaba złota. Przynęta. Postać dziewczyny posiadała
wszelkie znamiona realności. Kawiarnia pełna ludzi. Nawet zapach jedzenia.
Smażony boczek. Parująca kawa.
Boże, gdyby tylko był zwyczajnym człowiekiem, pozbawionym szczególnych
umiejętności. Gdyby tylko...
Rozległ się trzask. Samochodem szarpnęło. Douglas zaklął. Złapał gumę.
Akurat teraz, Akurat teraz.
Douglas zatrzymał samochód na poboczu. Wyłączył silnik i zaciągnął
hamulec ręczny. Przez chwilę siedział w milczeniu. Wreszcie poszperał w
kieszeni i wyciągnął pomiętą paczkę papierosów. Zapalił, po czym opuścił
szybę, by wpuścić trochę świeżego powietrza.
Znalazł się w potrzasku, bez dwóch zdań. Nie mógł zrobić absolutnie
nic. Przebita opona najwyraźniej również stanowiła część planu.
Podrzucono coś tuż pod koła jego wozu. Pewnie gwoździe.
Autostrada świeciła pustką. W zasięgu wzroku nie było żadnego samochodu.
Utknął sam gdzieś pomiędzy miastami. Do Denver pozostało trzydzieści
mil. Nie miał szans, aby tam dotrzeć. Otaczały go jedynie przerażająco płaskie
pola i opuszczone równiny.
Nic, tylko połać płaskiego gruntu i błękitne niebo nad głową.
Douglas popatrzył do góry. Nie widział ich, niemniej jednak czaili się
tam, czekając, aż wysiądzie z samochodu. Jego wiedza i talent zostaną
wykorzystane przez obcą kulturę. Stanie się narzędziem w ich rękach.
Przejmą nagromadzone przez niego wiadomości. Zostanie zepchnięty do roli
niewolnika.
Jednakże w pewnym sensie czuł się wyróżniony. Spośród wszystkich ludzi
wybór padł właśnie na niego. Jego umiejętności i wiedza wzięty górę
nad wszystkim innym. Policzki zabarwił mu blady rumieniec. Pewnie od jakiegoś
czasu śledzili jego poczynania. Wielkie oko z pewnością często spoglądało
w dół przez teleskop, mikroskop, czy cokolwiek to było. Rozpoznało jego
talent i uświadomiło sobie korzyści, jakie przyniósłby on ich kulturze.
Douglas otworzył drzwi. Wyszedł na rozgrzany asfalt. Wyrzucił papierosa i
powoli przydeptał go nogą. Głęboko zaczerpnął tchu, przeciągnął się
i ziewnął. Teraz zobaczył gwoździe, rozsiane na powierzchni jezdni okruchy
światła. Powietrze uszło z obu przednich opon.
Coś zamigotało nad jego głową. Douglas czekał spokojnie. Teraz, kiedy
nadeszła w końcu ta chwila, nie odczuwał strachu. Przyglądał się czymś
w rodzaju ostrożnej ciekawości. Obiekt osiągał coraz większe rozmiary.
Wirowali nad Douglasem, rosnąc i potężniejąc. Zawahali się przez chwilę,
następnie opadł.
Kiedy olbrzymia kosmiczna siatka zamykała się wokół niego, Douglas stał
bez ruchu. Włókna napięły się i sieć powędrowała z powrotem do góry.
Zmierzali w stronę nieba. Lecz on przyjął to ze spokojem i bez strachu.
Czegóż miałby się bać? Przecież będzie wykonywał tę samą pracę co
zawsze. Naturalnie, będzie tęsknił za Laurą i college'em, współpracownikami
z branży, bystrymi twarzami studentów. Ale i tam, w górze, nie czeka go
samotność. Spotka tam nowych współpracowników. Wyszkolone umysły, z którymi
dojdzie do porozumienia.
Sieć coraz szybciej mknęła w górę. Ziemia pozostała daleko w dole. Z płaskiej
powierzchni Ziemia stała się kulą. Douglas spoglądał na nią z
zainteresowaniem naukowca. Nad sobą, pomiędzy misternymi splotami sieci,
dostrzegał zarys innego wszechświata, nowego świata, ku któremu zmierzał.
Kształty. Dwa gigantyczne, skulone kształty. Dwie niewiarygodnie wielkie,
pochylone sylwetki. Jedna z nich przyciągała do siebie sieć. Druga śledziła
jej ruchy, trzymając w dłoni jakiś przedmiot. Krajobraz. Mgliste zarysy,
zbyt duże jednak, by mógł w jakikolwiek sposób je określić.
Wreszcie, napłynęła myśl. Twarda sztuka.
Warto było, pomyślał drugi stwór.
Ich myśli przeniknęły go na wskroś. Potężne, pochodzące z ogromnych
umysłów.
Miałem rację. Jak do tej pory największy. Co za zdobycz!
Swoje waży!
Nareszcie!
Spokój opuścił Douglasa jak ręką odjął. Poczuł dreszcz zgrozy.
O czym oni mówili? Co mieli na myśli?
Naraz wyrzucono go z sieci. Poleciał w dół. Zbliżał się do płaskiej, lśniącej
powierzchni. Co to mogło być?
Owładnęła nim zdumiewająca myśl, że wyglądało prawie jak patelnia.